Karkonoska zima wyjątkowo w tym roku długa, niechybnie zmierzała do swojego końca. Kolejny narciarski wypad na Wielki Szyszak zakończył się godzinnym spacerem do parkingu w skorupach z nartami na plecach. W tej sytuacji strzałem w dziesiątkę był od dawna odkładany pomysł wyjazdu na któryś z austriackich trzytysięczników celem skiturowego wejścia na podsumowanie sezonu.
Po wnikliwej selekcji, poprzedzonej analizami, studiowaniem statystyk, mierników zadowolenia zdobywców i dostosowaniem parametrów naszych nart do rodzaju terenu, a także podpowiedzi Sokoła wybór padł na leżący w paśmie Wysokich Taurów szczyt Grossvenediger. Ta mierząca 3666m npm góra to czwarty co do wysokości wierzchołek austriackich Taurów. Jednak leżące na jej zboczach lodowce jak i brak typowych skalnych fragmentów czynią ją idealnym skiturowym klasykiem. Tak więc 24 kwietnia po wyszarpaniu kilku dni wolnego ruszamy srebrną strzałą w kierunku Alp.
Skład naszej ekipy po drobnych perturbacjach ustala się w proporcjach czyniących ten wyjazd jednym z najbezpieczniejszych przedsięwzięć górskich jakie kiedykolwiek podjąłem. Na 4 członków naszej ekipy 3 jest ratownikami Karkonoskiej Grupy GOPR. Ale po kolei:
Samozwańczym liderem całego przedsięwzięcia jest Przemek –doświadczony skiturowiec, bezwzględny Prezes, czołowy jeleniogórski biznesmen, wielki zwolennik Karkonoszy, człowiek przed którym nie ma spraw nie do załatwienia. Dodatkowo członek SKW.
Także Gniewomir to zawodnik który z niejednego pieca chleb jadł. Na jego mocnych barkach spoczywał ciężar organizacyjny naszego wyjazdu, a także na miejscu podjął on godną reprezentację naszej jeleniogórskiej ekipy będąc tłumaczem oraz kierownikiem technicznym który bezbłędnie ogarniał starcia naszej beztroskiej słowiańskiej kultury z Twardymi mieszkańcami Alp. Także dzięki niemu tankowaliśmy odpowiedni rodzaj paliwa do subaryny.
Kolejnym arcyważnym członkiem ekipy jest Michał. Jego udział ma mocny charakter sportowy. Nie bacząc na trudności obiektywne i subiektywne podejmuje on wyzwanie bicia kolejnego rekordu wysokości odważnie podnosząc poprzeczkę o kilkaset procent. Dodatkowo jest to osobnik posiadający niespożyte pokłady energii, szczerze oddany sile rozumu – dzięki temu w krytycznych sytuacjach potrafi nawiązać kontakt na szczeblu międzynarodowym gwarantujący naszemu krajowi budowę elektrowni atomowej (ale to już w rękach Prezesa).
I ostatni członek ekipy – skiturowy reprezentant Sudeckiego Klubu Wysokogórskiego w mojej skromnej osobie. Jedyny nie ratownik. Skromny kierowca zastępczy srebrnej strzały którą podróżowaliśmy i posiadacz największego aparatu jaki kiedykolwiek wniesiono na szczyt Grossvenedigera.
Eskapada zaczyna się całonocną podróżą poprzez wspaniałe autostrady środkowej Europy aż do osiągnięcia o poranku serca Wysokich Taurów. Na miejscu przywitało nas piękne słońce i całkowity brak śniegu w dolnych partiach doliny. Po pokonaniu pierwszych kilkuset metrów napotykamy na serie lawinisk z twardego zmrożonego śniegu które zasypały szlak. I tu strzałem w dziesiątkę okazało się podejście w skorupach. Dzięki nim bez zbędnych ceregieli pokonujemy strome pola i zbliżamy się do śniegu. W końcu u progu doliny śnieg występuje już bardziej regularnie i w coraz mocniej palącym słońcu docieramy na nartach do schroniska Johannishutte na wysokości 2121m npm. Na słonecznym tarasie świętujemy koniec I etapu i regulujemy poziom płynu piwkiem. Po odpoczynku aklimatyzacja czyli ciąg dalszy podejścia. Niestety całonocna podróż i ostro palące słońce skutecznie wysysają z nas siły i po osiągnięciu siodełka na 2300-2400 wracamy do schronu. Tutaj jak dla mnie następuje największe zaskoczenie wyjazdu. Poziom socjalny schronu jest niebotycznie wysoki. Osobne pomieszczenie dla nart, podgrzewane miejsce na buty i foki, przestronne, jasne, przytulne i czyste schronisko sprawiły że musiałem wlać się w siebie nieco otrzeźwiających napojów żeby ochłonąć z zaskoczenia. Do tego Frau Unterwurzacher która szybko i sprawnie usadziła nas do obiadu i sprawiła ze poczułem się jak stały bywalec i niemalże rodowity członek alpejskiej społeczności górskiej.
Tu mała uwaga. Alpejskim standardem jest zamawianie spania wraz z wyżywieniem na które składa się śniadanie w postaci szwedzkiego stołu oraz dodatkowego litra „marschtee” do termosu na wyjście i pysznego 3 daniowego obiadu po powrocie. Cena za taką usługę w naszym przypadku wynosiła 39 Euro/dzień (wraz ze zniżką DAV), ale jak pokazała praktyka były to naprawdę dobrze wydane pieniądze. Takie podejście do tematu zapewnia targanie na plecach jedynie sprzętu osobistego którego i tak jest dość dużo (lawinowe ABC, odzież, harszle, dodatkowe foki, apteczka, raki, czekan, uprząż + sprzęt osobisty, sprzęt do asekuracji na lodowcu i lina, napoje i batony oraz sprzęt foto). Dodatkowo zapewnia nam naprawdę godny odpoczynek w schronie i pozwala w 100% cieszyć się z przeżyć w górach – zamiast cieszyć się z dojścia do schroniska i zakończenia roli tragarza ciężkiego wora.
Następnego dnia o 6 po obfitym i smacznym śniadaniu, wypoczęci ruszamy w stronę szczytu. Pierwsza godzina podejścia szerokim łagodnym zboczem odbywa się w harszlach które w warunkach mocno zmrożonego śniegu są raczej niezbędne. Następnie trawersem pokonujemy piękny kocioł i osiągamy położone na wysokości 2963 m npm schronisko Defreggerhaus. Schron jest nieczynny ale dla upartych dostępny jest tzw winterraum – czyli otwarte pomieszczenie do spania. Po krótkim odpoczynku dochodzimy do lodowca i związujemy się liną. Na marginesie na około 40 osób wchodzących naszą trasą na szczyt liną wiązało się może poza nami 2 zespoły. Na lodowcu nie było widocznych szczelin i zaledwie kilka seraków, lecz mimo tego w tamtym rejonie zdarzył się wypadek śmiertelny kiedy to czeski narciarz wpadł w niewidoczną szczelinę. W końcu po 5 godzinach w chmurach dochodzimy do grańki szczytowej. Tutaj po zdjęciu nart wąską grańkądługości około 50 metrów dochodzimy do krzyża i po serii fotek wracamy i przygotowujemy się do zjazdu. Tymczasem pogoda się zepsuła i na lodowcu widoczność jest kilkumetrowa. Zjazd odbywa się w gęstej mgle. Brak jest punktów orientacyjnych. Tutaj pomocny staje się GPS na którym mamy zaznaczone punkty z podejścia i za których pomocą zdążamy w dół. Wkrótce łączymy się z jeszcze dwoma zjeżdżającymi zespołami i razem znajdujemy właściwą trasę. Po dotarciu do krawędzi lodowca mgły się rozchodzą i rozstajemy się z innymi zespołami. Czas na odpoczynek i delektowanie się górami. Później jeszcze godzinny zjazd i wracamy do schronu. Tam poza oblewaniem sukcesu, oblewamy także moje urodziny. Dopełnieniem tego pięknego dnia jest pyszny austriacki obiad podlany radlerem.
Tomek